Tekst wspomnieniowy o Jaśminowej - to będzie łatwe, pomyślałam sobie, wystarczy, że umieszczę kilka dobrych anegdot.
Przetrząsnęłam pamięć, niestety z bardzo mizernym rezultatem – było ich mało, zbyt mało. Jak zwykle w takich momentach zrodziła się niepewność, czy ja wiem, o czym mówię, czym jest anegdota? Zajrzałam do słownika. Jest to krótka forma literacka (zgadza się), zawierająca prawdziwe lub zmyślone opowiadanie (chodziło mi o prawdziwe) o zdarzeniu z życia znanej postaci, żyjącej lub historycznej (niewątpliwie żyjącej), lub z życia określonego środowiska czy grupy społecznej (wybieram określone środowisko). Dodam może, że w moim pojęciu anegdota powinna zawierać to coś, może puentę, może morał, może trochę pikanterii.
Definicja zgadza się, a anegdot ciągle niewiele. Zastanowienie. Jaśminowa nie była tłumnie odwiedzana, może ze względu na położenie na uboczu. W ciągu 15 lat działalności przypominam sobie 2 dni takie, kiedy zabrakło stolików. Dodajmy do tego jeszcze dwa, których nie pamiętam, razem nie więcej niż 4. Raz i tylko raz w roku zdarzał się dzień, kiedy uwijaliśmy się w trzy osoby „od świtu do nocy”. Było pewnym, że taki dzień przyjdzie, nigdy nie było wiadomo kiedy - raz był to 2 maja, innym razem 29 września. Za to w dni, kiedy na dole coś się działo załamywaliśmy ręce – do Jaśminowej (prawie) nikt nie docierał. Nic więc dziwnego, że z upływem czasu przestałam kochać imprezy.
Za to goście byli szczególni, stąd mój wybór „określone środowisko”. To tacy, którzy doceniali atmosferę zarówno posesji, na której w sezonie ustawione były stoliki, jak i wnętrza, nazywałam go „salonem cioci”. Z upływem czasu doszłam do przeświadczenia, że docierają tu wyłącznie sympatyczni goście, malkontenci najpóźniej załamywali się przed dolną furtką w obliczu 75 schodków do pokonania. A powodów do załamania się było więcej – bo to i daleko od parku (około 400 metrów), i od głównej ulicy (350 kroków), na dodatek idzie się przez las, w którym urzędują jak nie wilkołaki, to komary... A to pogoda nie dopisywała, bo jeśli upał, to nie, jeśli deszcze, też źle...
Ci z gości, którzy ostatecznie sforsowali drogę dzielili się na dwie kategorie – gości konsumpcyjnych i tranzytowych. Kimże byli ci tranzytowi? To np. ci, którzy weszli, bo sąsiadka przy stoliku powiedziała, że tam jest tak ładnie, musicie to zobaczyć, a oni brali to dosłownie. Weszli, pozachwycali się, wypytali o ofertę, ceny i wychodzili, uważając, że ich zachwyt był odpowiednią rekompensatą za zakłócenie spokoju innym gościom. Niektórzy nie omieszkali mieć pretensji dlaczego tak wysoko? I tu anegdotka – któregoś dnia siedziały przy stoliku dwie panie, około sześćdziesiątki, któraś z nich napomknęła, że wysoko. Ja miałam standardową odpowiedź, wie Pani, za setnym razem wejdzie Pani bez wysiłku. Pani odpowiedziała, że one już z pewnością były tu ze sto razy. Odebrałam to, jako dowcipną ripostę, jednak podczas rozmowy okazało się, że ileś tam lat temu w tym domku mieszkała ich ciocia, pani Czerniecowa, i one rzeczywiście sforsowały to wzgórze więcej niż sto razy w swoim życiu.
Inni goście tranzytowi, to tacy, którzy skracali sobie drogę, czy to do lasu wąwozowego, nie było błota, można się było przytrzymać poręczy, czy w ostatnich latach do domków w drzewach. Ba, okazało się, że przewodnicy czy recepcjoniści polecali ten skrót przez Jaśminową. Z upływem czasu nauczyliśmy się odróżniać już z daleko typ konsumpcyjny od tranzytowego za sprawą psów. W pierwszych latach psy moje miały kojec z widokiem na schody. Zastanawiało nas, że mając na oku wchodzących gości psy czasem szczekały, innym razem udawały, że nie zauważają. W 95% procentach sprawdzało się, jeśli psy szczekały, byli to goście tranzytowi.
Natomiast goście konsumpcyjni to ci, którzy docierali tu w celach kawiarnianych. Zawsze, kiedy bywali w Nałęczowie, to znaczy kilka razy do roku, co roku, raz na pięć lat, bo taki był ich nałęczowski rytm. Znaliśmy się, powstawały z tego przyjaźnie kawiarniane i osobiste. Przybywali sami, z książką lub w towarzystwie, z niektórymi znaliśmy się „rodzinnie”. To dla nich składałam muzykę, nagrywając na pendrive'a utwory według szczególnego klucza, raz był to Mozart lub Chopin, z powodu roku danego kompozytora, za innym razem muzyka kameralna na instrumenty smyczkowe, która wyjątkowo współgrała z nastrojem Jaśminowej, odważyłam się też w ramach muzyki mistycznej wprowadzić Jana Garbarka i Arvo Pärt'a, którzy robili największe chyba wrażenie i wzbudzali olbrzymie zainteresowanie. Nie jestem pewna, czy nie powinnam upomnieć się u producentów o udziały w zyskach za rozpowszechnianie ich nagrań, często bowiem goście zapisywali sobie wytwórnie i numery CD.
To dla gości konsumpcyjnych od czerwca do września jeździłam co tydzień po róże do producenta, dziesięć, piętnaście gatunków, feria kształtów, kolorów i zapachów. To dla nich importowałam we własnym zakresie świeczki choinkowe zamiast wszędobylskich lampek. Choinka przybrana świeczkami – ciekawa jestem, czy gdziekolwiek w Polsce poza Jaśminową można je było spotkać. To dla nich układałam menu.
Gdzieś na początku działalności wprowadziłam trochę przewrotny slogan: „Jaśminowa – najlepsza kawa w Nałęczowie, najlepsza czekolada w Polsce, najlepszy kajmak w życiu”, którego przewrotność polegała na tym, że jego stopniowanie przechodziło od przestrzeni do czasu. To nie pycha czy zarozumialstwo, tak po prostu było a kluczem poza tzw. ręką była wyjątkowa jakość użytych produktów. Kajmak był od początku sztandarowym produktem kawiarni, nie miało prawa zabraknąć go. Taki prawdziwy domowy, czasami z bruzdami, czasami kawałki nierównej wielkości, ale przysłowiowe „niebo w gębie”.
Było ciasto bezglutenowe – orzechowiec, beztłuszczowe – babeczki biszkoptowe z mąki z amarantusa, sezonowe – szarlotka według przepisu kresowego, wybór mazurków staropolskich na Wielkanoc oraz inne, jeśli miałam taką fantazję. Kawa kawą, ale ponieważ sama jestem herbaciarą można było wybierać wśród kilkunastu gatunków herbat – od czarnych, poprzez oolungi, do zielonych i białych, od owocowych i ziołowych ze świeżych ziół, do specjalnych, jak herbata mongolska. Listę specjałów dopełniały „Nałęczowskie nalewki” - znak firmowy zastrzeżony, produkowane z lokalnych owoców.
Myślę, że jeszcze słowo należy się współpracownikom. Przewinęło się ich sporo w ciągu piętnastu lat, niesposób jest wymienić wszystkich, natomiast wszyscy szybko wczuwali się w atmosferę i dawali sobie świetnie radę. Wymienię jednak z nazwiska rodzeństwo Boruchów. Zaczęło się od Eweliny, od niej przejął pałeczkę Mariusz, później Paweł. Boruchowie żartowali, że to biznes rodzinny. Było w tym coś słusznego, bo identyfikowali się z kawiarnią i mogłam na nich polegać pod każdym względem. W zasadzie pracował tu cały klan Boruchów, bo w razie potrzeby podsyłali mi swoje kuzynki i przyjaciół, a także gości – niejeden z przyjaciół zaręczył się w Jaśminowej. Kolejnym pracownikiem nie do przemilczenia była pani Basia, która dojeżdżała przez wiele lat co sobotę z Lublina. Oprócz tego, że doskonale ogarniała kawiarnię, lubiła żartować, była naszą gwiazdą modową. Żadna z nas nie dorównywała jej strojem, biżuterią, polotem. Wszystkim byłym pracownikom Jaśminowej serdecznie dziękuję za współpracę.
Z dniem 30 września 2016 roku, po piętnastu latach kawiarnia zamknęła swoje podwoje. Decyzja, do której dojrzewałam przez kilka lat. Była to dla mnie wielka przygoda. Co mi dała? Status – stałam się nałęczowską biznes woman, kontakty socjalne, wyczucie dla priorytetów zadań, poczucie odpowiedzialności obywatelskiej, szacunek do pieniądza - nic się nie należało, wszystko trzeba było wypracować. To dużo.
Wszystkim moim i Jaśminowej gościom, bez których to doświadczenie nie zaistniałoby, serdecznie dziękuję.
A od 1. kwietnia 2017 roku Jaśminowa zmieniła profil - z kawiarni na dom do wynajęcia dla wszystkich zauroczonych tym miejscem. Znaleźć można na Airbnb, Nałęczów „W jaśminach”. Docelowo chciałabym tę posesje sprzedać, informacje na stronie: www.domdlasingla.wordpress.com.
Kawiarnia Jaśminowa w Nałęczowie